poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Błąd komisarza Palmu - Mika Waltari


Komisarz Frans Palmu to jeden z najbardziej irytujących detektywów, jakich znam. Przekonałam się już o tym czytając „Kto zabił panią Scrof?”. Przy tym jest niezwykle zabawny, ze swoim kreowaniem się na wielkiego erudytę, zamiłowaniem do dobrych cygar, wykwintnych posiłków i przejażdżek taksówkami, za które nie znosi płacić. To śledczy w starym, dobrym stylu Sherlocka Holmes’a, który kolekcjonuje wszystkie ślady, dedukuje i jest zawsze kilka kroków przed całą resztą – swoimi współpracownikami oraz nami, czytelnikami.

„Błąd komisarza Palmu” zabiera nas do Helsinek, które tym razem są jakby na uboczu, nieco zamglone, a przez to kierujące naszą uwagę wyłącznie ku kryminalnej zagadce. Taivo Virta i tym razem jest narratorem powieści, dalej jest niedomyślny i gapowaty. Oprócz kariery policjanta osiągnął sukces jako autor powieści na temat morderstwa pani Scrof. To oczywiście nie znajduje uznania w oczach jego przełożonego, ale jestem przekonana, że Palmu skrycie zazdrości mu i wyższego wyksztalcenia i elokwencji i samej książki. Swoja sympatię dla młodego stażysty starannie ukrywa, dalej odnosi się do niego arogancko i wyśmiewa jego hipotezy śledcze.

Nic nie zapowiada, że senny poniedziałek zostanie zakłócony wiadomością o domniemanym wypadku helsińskiego playboya i milionera. W willi denata Brunona Rygsecka, udziałowca koncernu Rykamo, jest podejrzanie tłoczno, już z samego ranka zebrała się tam nie wiadomo po co finansowa elita Helsinek.  Waltari buduje akcję i kreśli bohaterów tak, że wszyscy są podejrzani, fotograficznie wręcz kreśli ich portrety oraz dba o detale. Każda osoba zresztą coś ukrywa i kłamie. Jakże uwierzyć, że Brunon pośliznął się na mydle, wpadł do basenu i utopił się we własnej łazience przy zgaszonym świetle? Aby rozwiązać tą zagadkę, w której dochodzenie opiera się tylko na poszlakach, Palmu musi poskromić swoją naturę i zagrać rolę kompletnego nieudacznika i bardzo przeciętnego detektywa tylko po to, aby na końcu złapać wszystkich w garść i wprowadzić w olbrzymie zdumienie.

Drugi tom cyklu o komisarzu Palmu podkreśla klasę Waltariego nie tylko jako twórcy powieści historycznych, ale także jako autora powieści kryminalnych. „Błąd komisarza Palmu” to klasyka gatunku, bez trupów ścielących się co drugą stronę, morza krwi i kaskaderskich pościgów, za to trzymająca w napięciu od pierwszej do ostatniej strony i zaskakująca zaskoczeniem. Sama oczywiście próbowałam rozwikłać zagadkę, ale bliżej było mi do stażysty Virty niż do Palmu, to zaś dla mnie także oznacza, że przeczytałam świetny kryminał.

Notka pochodzi z Myśli Czytelnika

niedziela, 25 sierpnia 2013

Egipcjanin Sinuhe - Mika Waltari


„Egipcjanin Sinuhe” Waltariego to, mam wrażenie, jedna z tych książek, którą czytali wszyscy oprócz mnie. Podskórnie czułam, że to książka, którą będę smakować powoli i ogromnie się cieszyć każdym napisanym słowem. Nie myliłam się. To ponad 600 stron pięknej, napisanej kwiecistym językiem, lektury, osadzonej w starożytnym Egipcie za czasów panowania Amenhotepa IV Echnatona.
Kilka książek historycznych z tego okresu już czytałam, więc wiele rzeczy było mi znanych, co jednak wcale nie powodowało, że książkę czytałam z mniejszym zainteresowaniem, wręcz przeciwnie. Realia powieści są dobrze oddane, jeśli chodzi o stan wiedzy z pierwszej polowy XX wieku, niektóre wątki oparte są na ówczesnych przypuszczeniach, ale i teraz, mimo badan DNA, wciąż nie wiemy wszystkiego o XVIII dynastii. Wciąż na przykład naukowcy spierają się, gdzie faktycznie był pochowany faraon Echnaton, a to tylko jedna z wielu wątpliwości.

Książka to rodzaj pamiętnika – spowiedzi lekarza Sinuhe, byłego królewskiego trepanatora, który w jesieni swego życia został wygnany z ziemi egipskiej na wybrzeże Morza Czerwonego. Chociaż wielokrotnie podkreśla, że spisuje on swoje dzieje dla siebie, to dbałość z jaką to robi oraz przechowuje piętnaście ksiąg traktujących o jego życiu sugeruje, iż ma on nadzieję, że ktoś kiedyś je przeczyta i wyciągnie wnioski.
Opowiada on nam koleje swego życia zaczynając od dzieciństwa, kiedy jako noworodek został znaleziony, niczym Mojżesz, w łódce uplecionej z sitowia, zaplatanej w szuwarach Nilu. Sinuhe nie został jednak odnaleziony przez egipską królową, a przez Kipe, żonę lekarza biedoty - Senmuta. Bezdzietna para usynowia go, a Kipa nadała mu baśniowe imię, które niejako zdeterminowało jego losy. Sinuhe dostaje od swoich przybranych rodziców wszystko co najlepsze, przede wszystkim miłość, mądre rady, ale także możliwość poznania pisma, a to w tamtych czasach otwierało wiele drzwi. Sinuhe początkowo uczy się sztuki lekarskiej od Senmuta, później od kaplanow Amona, ale wciąż jest głodny wiedzy i poznania odpowiedzi na najstarsze pytanie świata: „dlaczego?”. Dzięki łutowi szczęścia poznaje odpowiednich ludzi lub po prostu znajduje się w odpowiednim miejscu o odpowiedniej porze, a to zmienia jego życie na zawsze. Zostaje cenionym lekarzem, także na dworze faraona i zaufanym człowiekiem Horemheba. Syria, Babilon, Mitanni, Amurru, Hatti, Kreta – te wszystkie miejsca poznał Sinuhe, w nich uczył się sztuki lekarskiej, zdobywał cenne informacje dla swoich ważnych, egipskich przyjaciół, ale także uczył się życia. O ile podróże pozwoliły mu nabrać biegłości w zawodzie lekarza, to niestety w życiu nie radził sobie kompletnie, w czym nie pomagała mu głowa nabita ideałami i ideami oraz skłonność do filozofowania. Nie na darmo Echnaton nadał mu imię Ten, Który jest Samotny. Spotkane na życiowej ścieżce kobiety przynosiły mu bol i cierpienie, począwszy od okrutnej i pięknej kurtyzany Nefernefernefer, poprzez Mineę – wielką, platoniczną miłość Sinuhe, kapłankę kreteńskiego boga-byka, a skończywszy na Merit – barmance z „Ogona Krokodyla”.

Dobry, na ogół szlachetny Sinuhe wydaje się czasami postacią nieco mdłą, szczególnie jeśli zestawimy go z barwnym, niezwykle charakternym Kaptahem – jego niewolnikiem i przyjacielem. Tak, Kaptah był zdecydowanie tym wszystkim, czym Sinuhe nigdy nie był. Ta niezwykła przyjaźń i trwanie przy sobie jest niezwykle barwnym wątkiem powieści, a polemiki, które toczą ze sobą pan i jego niewolnik niejednokrotnie wyciskają łzy śmiechu. Jeśli już jestem przy rozmowach, to nadmienię, że postacie w „Egipcjaninie Sinuhe” nie rozmawiają ze sobą, one do siebie przemawiają, pouczają się wzajemnie, często ubarwiając swe wypowiedzi złotymi myślami. Styl bardzo specyficzny, ale idealnie oddający charakter tamtych czasów, a genialne "twoja mowa jest dla mnie jak brzęczenie much", pojawiajace się zresztą wielokrotnie, nie można wręcz zapomnieć.

Postać Sinuhe jest bardzo ciekawa, ale dla mnie jeszcze bardziej interesująca była cała otoczka historyczna i obyczajowa. Konflikty polityczne, życie dworskie nie tylko na dworze faraona, ale także na dworze króla Babilonu, życie zwykłych ludzi, praktyka lekarska w ówczesnych czasach... Długo mogłabym jeszcze tak wymieniać.

Cokolwiek napisałabym o tej książce, to wiem, że nie jestem w stanie oddać tego, jak bardzo mnie “Egipcjanin Sinuhe”  porwał i jak wielkie na mnie wywarł wrażenie. Niezwykle smutna to i piękna powieść. Najbardziej zadziwia mnie jej ponadczasowość, bo Nawet gdyby przyszły czasy, kiedy nie będzie już bogatych ani biednych, to zawsze jeszcze będą mądrzy i głupi, chytrzy i naiwni. Tak zawsze było i tak też pozostanie na zawsze. Silny stawia stopę na karku słabego, a chytry wyłudza od naiwnego sakiewkę i każe głupiemu pracować dla siebie”.

piątek, 23 sierpnia 2013

Dziewczęta z Villette- Ingrid Hedstrom

Wydawnictwo Czarna Owca, Okładka miękka, Moja ocena 4-/6
Nie mogę spać w nowym mieszkaniu (chyba muszę się zaaklimatyzować), to czytam...
Podsumuję tak, niezłe czytadło z silnym wątkiem  kryminalno-społecznym.
I część serii przygód sędzi śledczej Martine Poirot Nauczycielka z Villette   recenzowałam tutaj. I chociaż w euforię czytelniczą nie wpadłam, książka podobała mi się. Mialam nadzieję, ba byłam pewna, że Ingrid Hedstrom w II tomie zaprezentuje wyższy poziom, że książka będzie lepsza. Niestety mamy tu powielanie schematu z poprzedniego tomu, tylko ofiary są inne. Tym razem ofiary to 3 nastoletnie dziewczęta wracające po zmroku z dorocznego święta Villette. Morderstwo to ma miejsce w trakcie świątecznego dyżuru Martine, więc siłą rzeczy ona przejmuje nad nim pieczę. Podejrzany zostaje zatrzymany w kilka godzin. Ale to tylko pozorny sukces. Szybko się bowiem okaże, że nie tędy droga, że aresztowany brat przyjaciółki Martine nie ma ze sprawą nic wspólnego. Kto więc i dlaczego zamordował trzy nastolatki?
Martine uparcie prowadzi śledztwo, które zaczyna sięgać daleko w przeszłość (schemat aż za dobrze znany z Nauczycielki...). Kilkakrotnie kobieta nadepnie na przysłowiowy odcisk wielu wpływowym osobom (znowu powielany schemat), a rozwiązanie będzie szokiem dla miejscowości (znamy, znamy ten motyw...).
Nie twierdzę, że Dziewczęta...są złą książką. Są dosyć dobre, dobrze się je czyta,  ale jest to pozycja czysto odtwórcza. Tak, jak wspomniałam na początku, po II tomie serii oczekiwałam czegoś więcej. Intryga kryminalna i rozwiązanie są niezłe, bohaterowie ciekawi, doskonale oddane realia miasteczka i pracy sędzi śledczej, genialnie ukazana skrywana przez lata tajemnica matki Martine. I niby powinna być doskonała lektura. Powinna, tylko coś w środku nie zagrało, jak trzeba. Niezbyt umiejętnie autorka skleiła początek z zakończeniem. Mimo wszystko książkę czyta się nieżle, szybko, nie wymaga ona wielkich przemyśleń, ot czytadło na lato o zabarwieniu obyczajowo-kryminalnym.
Mimo kilku w/w zastrzeżeń dam Ingrid Hedstrom jeszcze jedną szansę, przeczytam także III tom, zobaczymy jak z nim da sobie pisarka radę.