piątek, 29 marca 2013

Jedyna prawda - Olle Lönnaeus






wydawnictwo: Rea
data wyd.: listopad 2012r. 
ilość stron: 416
ocena: 3/7






"Jedyna prawda" to książka, na którą czekałam zaledwie kilka dni, odkąd zapoznałam się z jej opisem. Od razu, kiedy tylko doczytałam ostatnie słowo recenzujące ową powieść, pomyślałam sobie, że koniecznie muszę ją przeczytać. I nadarzyła się okazja. Kilka minut temu dotarłam do ostatniej strony i wciąż się zastanawiam, jakim cudem mi się to udało. 

"Przyjdź tutaj. Jak najprędzej. Nie zostało mi już wiele czasu..." 

Północ. Śnieżyca. Joel wychodzi na schody ganku, by sprawdzić pogodę. Coś mu nie pasuje. Nagle dostaje telefon. Słyszy głos ojca, z którym nie miał kontaktu od ponad dwudziestu lat. Chce, aby Joel przyszedł do niego. Mężczyzna nie zdąża odpowiedzieć, połączenie zostaje przerwane. Od razu wie, co zrobi. Idzie tam. Nie jest pewien, dlaczego to robi, w końcu nienawidzi ojca. A jednak idzie. Przedziera się przez zaspy śniegu, którego z minuty na minutę jest coraz więcej. W końcu dociera do jego domu. Do domu, w którym przeżył najgorsze lata swojego życia. Rozgląda się po pomieszczeniach, aż nagle jego wzrok przykuwa wiszący trup. 

Tak... Cóż, zaczęło się dość niepozornie i naprawdę dobrze. Przynajmniej przez kilkanaście pierwszych stron. Autor starał się dokładnie opisywać zaistniałe sytuacje i używać odpowiedniego języka. Potem jednak było dużo gorzej, a wręcz tragicznie. Mężczyzna widzi trupa, jego reakcja - odpowiednia. Jednak wszystko, co działo się potem, zostało opisane... źle. Po prostu źle. Akcja dzieje się za szybko, wprowadzane są zupełnie niepotrzebne wątki, które być może miały zmylić czytelnika, chociaż nie mam pojęcia od czego. Ale po kolei. 

Biorąc pod uwagę dialogi, do których przykładam szczególną wagę, wypadły chyba najgorzej. Nie dość, że było ich stanowczo za mało, co jeszcze ani trochę nie wzbudzały zainteresowania, ani uśmiechu na twarzy, ani złości - nic, zero. Były po prostu neutralne, aczkolwiek potrzebne, by czegokolwiek się dowiedzieć, chociażby w jakimś małym stopniu. A tu właśnie autor powinien poświęcić dużo uwagi, aby zdania intrygowały jak najbardziej i wywoływały ten uśmieszek na twarzy czytelnika. Również informacje zostały przekazane w sposób nieodpowiedni, jestem pewna, iż gdyby Olle użył innych słów, albo chociaż innego szyku w zdanie, wypadłoby to o wiele lepiej. Jednak muszę przyznać, że jednej, króciutki fragment sprawił, że się uśmiechnęłam. 

- A co ty widzisz, Fatimo? 
- Szklankę z wodą. 
(...)
- Jest w połowie pełna? Czy w połowie pusta? 
- Zależy, kogo spytasz. 

I w tym momencie człowiek właśnie zaczyna się zastanawiać, co sam by odpowiedział, gdyby ktoś go o to zapytał. Tego zabrakło w tej powieści - zastanawiania się. Czytelnik jedynie czyta słowa, nie zastanawiając się nad nimi. Na początku skupia się, myśląc, że zaraz będzie jakiś haczyk. A potem przeżywa rozczarowanie i przestaje się skupiać. I wtedy tylko czyta. 

Teraz opisy, których jest o wiele za dużo i są przepełnione wielką monotonią. W tej powieści mamy do czynienia z zabójstwem. Zazwyczaj w takich wypadkach jest osoba, która chce rozwikłać zagadkę morderstwa na własną rękę. Taką osobą jest właśnie Joel. Uważam, że autor w dosyć niekompetentny sposób opisywał wszystkie zaistniałe zdarzenia. Całe to "dochodzenie" było prowadzone jakby przez pięcioletnie dziecko, które nie wie, co zrobić, nic nie rozumie, a jeśli już coś wie, to nie ma pojęcia, jak się do tego zabrać. Joel niby coś tam robił, niby coś tam udało mu się ustalić, ale jednak nie dowiedział się praktycznie niczego. Przez całą książkę toczyło się śledztwo, oczywiście policja była w to zaangażowana i oni robili coś więcej, jednak w tym wszystkim było sporo luk. Jednakże Olle styl pisania ma w miarę dobry, ale nie potrafi go wykorzystać. 

Fabuła, cóż... Spodziewałam się zupełnie czegoś innego. Zupełnie. Brakowało mi tu mylnych tropów, jakichś zagadek, czegokolwiek, co pozwoliłoby na odrobinę adrenaliny przy punkcie kulminacyjnym. Wszystko tak naprawdę wyjaśnia się na kilku ostatnich stronach i dopiero tam zaczyna się jakaś akcja, pasująca do kryminału. W tej powieści nie ma więcej morderstw, no oprócz jednego, ale ono jest przestarzałe, żadnych krwawych scen (naprawdę krwawych), żadnych zakładników, większych gróźb, czegokolwiek. To wszystko jest również takie nijakie. 

Co w tej książce podobało mi się najbardziej? Postać Osamy, imię Fatima, duży druk oraz format książki, okładka... Tylko tyle. Jest to pierwszy raz, kiedy spotykam się z tym szwedzkim pisarzem i nie jestem pewna, czy jeszcze się z nim spotkam. Fakt faktem chcę przeczytać "Pokutę", o której wszędzie słychać, więc być może taki dzień nastąpi. W końcu "Jedyna prawda" nie była taka tragiczna. Szybko można ją przeczytać, co na pewno jest dużym ułatwieniem. Ponadto autor odrobinę zwraca uwagę na problem wśród ludzi dotyczący religii. Jednak jak już pisałam - zbytnio się nad tym nie rozwodzi. 

Tak bardzo chciałam napisać pochlebną opinię na temat "Jedynej prawdy"... A jednak nie potrafię. Trochę zmyliła mnie ta okładka, myślałam, że naprawdę będę ucieszona, jak skończę ją czytać. 


wtorek, 26 marca 2013

Smilla w labiryntach śniegu - Peter Høeg


Wszyscy przywołują wiosnę, a ja mając za oknem wyjący, zimny wiatr (który na mojej wyspie wieje tak często, że mam wrażenie, że nie ma bezwietrznych dni), groźbę kolejnych opadów śniegu tej zimy (który znowu doprowadzi do rozpaczy rodzimych mieszkanców), czytałam “Smillę w labiryntach śniegu” Petera Hoega. Na przekór wszystkiemu.
Kalaallit Nunaat tak nazywa się Grenlandia po grenlandzku. Pięknie. Uczyłam się tego w szkole, ale jakoś nigdy na dobre nie zakorzenił się w mojej głowie fakt, że Grenladia, podobnie jak Wyspy Owcze, należą do Danii. I to, że Grenlandczycy wcale nie kochają Duńczyków. Bo nie mają za co – ale to już zupełnie inna historia.

Smilla kocha lód i wie o nim wszystko. Za to nienawidzi morza. „Jednym z powodów, dla których kocham lód, jest to, że pokrywa wodę, czyni ja stałą, pewną, przejezdną i przewidywalną” – mówi. Urodzona na Grenlandii córka łowczyni i duńskiego lekarza, swoje serce i duszę zostawiła właśnie tam. Jednak śmierć matki brutalnie przerwała jej wzrastanie wśród lodu i śniegu. Ojciec, aby zapełnić kimś pustkę w sercu po odejściu swojej największej miłości, zabiera Smillę do Kopenhagi. To ją łamie, a jej serce skuwa wiecznym lodem. Nigdy nie odnajduje się na duńskiej ziemi, z dala od największej wyspy świata, wciąż nazywa się luksusową Grenlandką. Nigdy też nie wybacza ojcu wyrwania jej z miejsca, które kocha najbardziej na świecie. Piekielnie inteligentna, wyjątkowo cyniczna, nie potrafi podarować cząstki siebie nikomu. Oprócz Esajasa. To od niego zaczyna się ta powieść, a właściwie od jego śmierci. W nim Smilla widzi to, co zostawiła w grenlandzkich wspomnieniach – dnie spędzane z matką, wielką, niezależną kobietą, proste czynności, mroźną krainę zamkniętą w duszy na zawsze. I to właśnie dla tego małego, samotnego chłopca, postanawia odbyć swą podróż przez miasto, morze i lód, aby odkryć prawdę o jego upadku z dachu.

„Smilla w labiryntach śniegu” Hoega to świetna powieść kryminalna. Wątek kryminalny jest doskonale poprowadzony, a mimo tego, że akcja nie jest dynamiczna, to napięcie podczas czytania sięga niemal zenitu. Wszytko oczywiście przyprószone śniegiem, o którego różnego rodzajach opowiada nam mimochodem Smilla. Śnieg i lód nie są tutaj czymś statycznym, są również bohaterami, szczególnie lód, jego siła i opór, który stawia człowiekowi, jest mocno zaakcentowany na stronach powieści. Przyznaję, że nigdy nie myślałam, że z taką fascynacją będę czytała o śniegu i lodzie. A jednak. Peter Hoeg wspaniale pisze. Język i maestria opisów powodowała u mnie niemal fizyczną przyjemność obcowania z książką. Właściwie już po pierwszych stronach poczułam mrowienie w skórze i zagłębiłam się jeszcze bardziej w fotel. Tak, wtedy już przeczuwałam, że to jedna z tych książek, o których będę długo myślała. Wszystko w niej jest przemyślane, a każde słowo precyzyjne. Niczym krok stawiany na kruchym lodzie. Książka pozwoliła mi odkryć przynajmniej cząstkę duszy Eskimosa, jego sposób widzenia świata przez pryzmat śniegu, lodu i rytmu natury.

Tak świetna historia musiała zostać oczywiście sfilmowana. I została. Sceny z „Białego labiryntu” z Julia Ormond i Gabrielem Byrnem czasami miałam przed oczami podczas czytania książki, ale mam dziwne uczucie, że filmu nie obejrzałam do końca lub oglądałam go w kawałkach. To dobrze, bo nie chciałabym, aby cokolwiek zepsuło mi przyjemność czytania „Smilli w labiryntach śniegu”, która zupełnie niespodziewanie wspięła się na szczyt moich ulubionych powieści kryminalnych.

poniedziałek, 25 marca 2013

Fabrykantka aniołków - Camilla Lackberg


Wielkanoc 1974. Z Valö, małej wyspy w pobliżu Fjällbacki, znika bez śladu rodzina. Na pięknie nakrytym świątecznym stole zostaje obiad wielkanocny, ale w domu nie ma nikogo, znikają wszyscy z wyjątkiem rocznej córeczki Ebby. Po latach Ebba wraca na wyspę jako dorosła kobieta. W rodzinnych stronach pragnie wraz z mężem otrząsnąć się po śmierci malutkiego synka. Postanawiają wyremontować i otworzyć dla gości stary ośrodek kolonijny, którym wiele lat temu zarządzał surowy ojciec Ebby. Wkrótce po rozpoczęciu prac remontowych oboje omal nie giną w tajemniczym pożarze. Równie tajemnicze są stare ślady zaschnietej krwi odnalezione pod zerwaną podłogą w jadalni. Do akcji wkracza wkracza Patrik Hedström. Czy zdoła wyjaśnić zagadkę z przeszłości?


Okładka: miękka
Ilość stron: 491
Wydawnictwo: Czarna Owca

Camilla Lackberg należy do grona moich ulubionych pisarzy kryminałów. Nie zawiodłam się jeszcze na żadnej jej książce, a bohaterów polubiłam od pierwszego tomu i wiernie im towarzyszę.

"Fabrykantka aniołków" to dwuwątkowa powieść, gdzie teraźniejszość przeplata się z przeszłością.
Po raz kolejny przenosimy się w pobliże Fjallbacki, na wyspę Valo, gdzie po wielu latach wraca do rodzinnego domu, Ebba. Kobieta wraz z mężem, po stracie synka, postanawiają rozpocząć nowe życie. Remontują stary dom i planują zrobić w nim pensjonat typu bed&breakfast.
Styczność z domem porusza zadawnione rany - rodzina Ebby, wiele lat temu, zniknęła bez śladu w święta wielkanocne. Jej ojczym prowadził szkołę dla chłopców w starym ośrodku kolonijnym, kilku z nich zostało na święta w szkole. Kiedy wrócili z łowienia ryb, w domu zastali tylko krzyczące dziecko, Ebbę. Rodzina Ebby była znana w okolicy - jej przodkini została bowiem ścięta za zabijanie dzieci - znana była jako fabrykantka aniołków.

Kiedy Ebba przybywa na wyspę, komuś to zaczyna przeszkadzać... Najpierw w remontowanym domu wybucha pożar, a potem ktoś strzela do Ebby. Sprawę prowadzi Patrick Hedstrom, ale dzielnie sekunduje mu w tym jego żona, Erica. Erica prowadzi własne, dziennikarskie śledztwo na temat rodziny Ebby. Ich ścieżki jak zwykle się przecinają .... Czy i tym razem będą sobie bardziej pomagać czy przeszkadzać? Co odkryją? Jakie jest powiązanie pomiędzy przeszłością rodziny Ebby, a piątką chłopców ze szkoły Runego?

Autorka misternie uknuła intrygę, udało się jej wyprowadzić mnie w pole i zaskoczyć. Wątki teraźniejsze przeplatają się z historią rodziny Ebby. Śledzimy jej powiązanie z Hermanem Goringiem i wpływem nazizmu na Szwecję. Czas pokazuje jak wielki wpływ ma przeszłość na teraźniejszość. Historia zniknięcia rodziny Ebby jest niezwykle tajemnicza i przez lata pozostawała nierozwiązana. Wynik śledztwa okazuje się zaskakujący! 
"Fabrykantka aniołków" to świetnie napisany kryminał - nic tutaj nie jest jednoznaczne, a ślady prowadzą w ślepe zaułki. Lekki, plastyczny język i przemyślane powiązanie wątków to atuty pisarki. Akcja pędzi i porywa czytelnika. To kolejna świetna pozycja w Czarnej Serii - polecam !

"Zamieć śnieżna i woń migdałów" Camilla Läckberg

Mimo że właśnie przyszła do nas wiosna (chociaż patrząc za okno mocno w to wątpię), w moje ręce wpadła ostatnio książka, której ogólna atmosfera z wiosną ma niewiele wspólnego, wręcz przypomina to, co mamy teraz na zewnątrz. Jest jeden plus tego – czytałam tę książkę w chwilach, kiedy za oknem sypał śnieg, mogłam więc dobrze wczuć się w atmosferę, jaką zaserwowała nam autorka, Camilla Läckberg. Ostatnio jednak brak mi czegoś kryminalnego, jakichś powieści z dreszczykiem, zakopałam się wręcz w obyczajówkach, powoli jednak wychodzę w tego odrętwienia, pragnę więcej akcji, zagadek i zaskakujących wydarzeń – dlatego też postanowiłam sięgnąć po tą krótką wprawdzie, ale kryminalną, najnowszą nowelkę Camilli.

Jak się nietrudno domyślić, zarówno po okładce, jak i tytule – jest środek zimy. Martin Molin z komisariatu we Fjällbace, młody policjant i przyjaciel Patrika, którego znamy z sagi kryminalnej autorki, tydzień przed Bożym Narodzeniem wyjeżdża na weekend na wyspę Valön, na uroczystą kolację przygotowaną przez rodzinę swojej nowej narzeczonej, aby móc poznać lepiej bliskich dziewczyny. Okazuje się jednak, że rodzina wcale nie jest ze sobą tak zżyta, ponadto, podczas kolacji wydarza się dramat – senior rodu pada martwy po wypiciu drinka. Martin nie ma wątpliwości, że to morderstwo i że morderca to jedna z osób, które siedzą przy stole. Ale to nie wszystko, bowiem wyspa chwilowo odcięta jest od świata z powodu zamieci śnieżnej, linie telefoniczne zostają zerwane, wszyscy więc muszą czekać na poprawę pogody, a humoru w ogóle nie poprawia im fakt, że właśnie ktoś z nich dopuścił się zbrodni. Pytanie tylko: kto byłby do tego zdolny?

Muszę przyznać, że motyw, który pojawia się w opowiadaniu, czyli morderstwo wśród osób, z których ktoś tym mordercą być musi, miejsce odcięte od ludzi i świata, pojawiał się w literaturze nie raz. Wcale mi to jednak nie przeszkadzało w tym, aby wciągnąć się w fabułę książki i przeczytać ją z zainteresowaniem. Fakt, nie jest to książka obszerna, to nie powieść, a raczej nowelka, opowiadanie, którego przeczytanie wraz z przerwami zajęło mi półtorej godziny, autorka jednak tak skonstruowała jej fabułę, że wszystkiego dowiadujemy się w odpowiednim czasie, nic nie dzieje się za szybko ani za wolno, akcja jest wartka i wszystko jest tak, jak być powinno. Bo z takimi króciutkimi książkami wiążę się bardzo często ryzyko tego, że coś nie wyjdzie, trzeba bowiem tak zainteresować czytelnika, aby nie odłożył jej szybko, ale przeczytał do końca, jednocześnie nie rozwiązał za szybko zagadki, a był zaskoczony jej zakończeniem. Camilla poradziła sobie z tym świetnie. Jasne, nie jest to książka na miarę jej pozostałych kryminałów, ale trzeba zwrócić uwagę na objętość tej nowelki – w stosunku do tego, że posiada tak mało stron i da się ją spokojnie przeczytać w godzinę, wywiązała się z tego zadania moim zdaniem znakomicie.

Poza tym… cóż… okładka tej książki jest piękna. Całe wydanie zresztą jest ładne, w twardej oprawie,  a taką książkę aż miło wziąć do ręki i czytać. A zakończenie? Mnie osobiście zaskoczyło, nie spodziewałam się takiego rozwiązania, niektórych wydarzeń również się nie spodziewałam. Czytało mi się ją przyjemnie i naprawdę dobrze spędziłam z nią czas.

„Zamieć śnieżna i woń migdałów” to książka głównie dla fanów Camilli Läckberg, ale jeśli macie ochotę na dobrą kryminalną opowieść, która jest krótka i nie wymaga czasu na czytanie – polecam z całego serca. Nie ma mowy o rozczarowaniu. Pamiętajcie tylko, że to krótka nowelka i nie spodziewajcie się po niej tysiąca zagadek i nieskończenie wielu wątków, jak w pozostałych powieściach autorki. Z tą książką można odpocząć od bardziej rozbudowanych kryminałów.

Recenzja została opublikowana również na moim blogu.